wtorek, 19 kwietnia 2016

Jodełka dla ...


... dziecka przyjaciółki, które ma już tydzień, ale jeszcze nie ma imienia. Ci z Was, którzy pracują w szkole pewnie znakomicie rozumieją jak ciężko jest wybrać imię mając tyle skojarzeń z imionami i zachowaniami!

Jak zwykle czekałam aż dziecko się urodzi. Nie potrafię szyć dla nienarodzonego dziecka. Nie ma w tym żadnego przesądu, chodzi tylko i wyłącznie o to, żeby to na pewno był chłopiec albo na pewno dziewczynka. Niespodzianki wciąż się zdarzają, nie ma więc co ryzykować.


Przód wygląda tak. To jodełka zszyta z dwukolorowych kwadratów, pikowana w zygzaki.





Tył jest zrobiony z jednolitego materiału, z natury patchowkowego,




I to tyle.

czwartek, 18 lutego 2016

Zupa ogonowa.



Gotowaliście kiedyś zupę ogonową? Nie taką z proszku, tylko z ogona wołowego? Ja do tej pory nie, to moja pierwsza. Jako dziecko lubiłam tę z proszku, bo miała taki zupełnie inny od reszty zup smak. Najlepsze jest to, że gotując tą prawdziwą wcale nie sprawdzałam na nią przepisu. Wcale nie ugutowałam najpierw zupy. Najpierw zrobiłam coś na kształt gulaszu. Obsmażyłam kawałki ogona, na tej samej patelni skarmelizowałam seler naciowy, cebulę i marchewkę. Przełożyłam wszystko do slowcookera, dodałam passatę, świeży tymianek i rosół wołowy. Po czterech godzinach lekko zagęściłam i jedliśmy ten gulasz z odsmażanym pure z ziemniaków. Po czterech godzinach na wysokiej temperaturze w slowcookerze mięso powinno być miękkie, ale nie było. Jedliśmy więc ziemniaki z bardzo dobrym sosem i warzywami. W garnku został cały ogon, dużo warzyw i całkiem dosyć sosu. Na następny dzień dolałam do tego wody, dodałam tylko soli i wstawiłam na pół dnia na niską temperaturę. Potem wyciągnęłam mięso (całkiem już miękkie) a resztę zupy zmiksowałam. Wyszła idealna, trzeba było tylko dodać ostrej papryki. Po ugotowaniu sprawdziłam przepis w książce kucharskiej - różnił się od mojego tym (pomijając gulaszowy epizod z zagęszczaniem), że ja patelnię deglasowałam rosołem, a w przepisie było wino. No i były też inne zioła, ale to szczegół.
Następnym razem kiedy uda mi się wpaść na wołowy ogon zrobię od razu zupę gotując ją od początku o wiele dłużej. Skoro ta, która była popłuczynami po gulaszu była tak esencjonalna i żelatynowa w smaku to aż ślinianki pracują na myśl o tym co się będzie działo jeśli zupę ugotuje się porządnie od początku jako zupę! Upiekłam do zupy coś na kształt chlebków naan z czarnuszką, solą i tymiankiem. Po takim pierwszym daniu, drugiego nie trzeba było. W dodatku dzieci zjadły.

wtorek, 16 lutego 2016

Nie przydają się





Siedząc w domu po operacji nie tylko czytałam. Trochę też dziergałam. Zrobienie tego kompletu zajęło mi wieki - tyle razy prułam. Nie bardzo wiedziałam jak temat ugryźć - miałam motek wełny i byłam ograniczona tym, że nie mogłam pojechać kupić jej więcej. Wzór miałam mniej więcej w głowie, ale przekalkulowanie wzoru z głowy na liczbę oczek i w czapce i w "szaliku" i ocieplaczach na nadgarstki, żeby tak samo wyglądały i miały dobry rozmiar było lekkim wyzwaniem. Pewnie łatwiej byłoby skorzystać z gotowego wzoru, ale po co? Czas mnie przecież nie gonił! Zaczęłam od czapki, potem zrobiłam ocieplacze, a z tego co mi zostało z wełny zrobiłam bardzo mini kominiarkę - bardziej to golf bez części swetrowej niż cokolwiek innego, ale ... jak napisałam w tytule nie przydają się.
To chyba najmokrzejsza zima, którą przeżyłam w Irlandii Północnej. Pada cały czas, a dni słoneczne od początku listopada można by chyba policzyć na palcach jednej ręki. Nie jest na tyle zimno, żeby musieć się ogrzewać wełnianymi przydatkami. Jak już jest zimno to przez lodowaty wiatr dla którego, żadna wełenka nie jest żadną przeszkodą. Dopiero połowa lutego, marzy mi się kilka, chłodnych, słonecznych, bezwietrznych dni ... kłamię ... marzy mi się wiosna i coroczny rytuał chowania czapek i rękawiczek do walizki,

niedziela, 14 lutego 2016

Gorzkie żale przybywajcie



Powoli otrząsam się psychicznie i fizycznie z bardzo podłej końcówki minionego roku. Od ostatniego dnia października do samego końca stycznia byłam w ciągłym fizycznym bólu. Nie polecam. Muszę się trochę publicznie poużalać nad sobą, bo nie wspomnienie o tym tutaj byłoby śmiercią dla tego bloga. Nie jestem w stanie wrócić do beztroskiego blogowania o pierdołach pomijając zupełnie to co mnie spotkało. 

Zaczęło się od tego, że będąc podczas przerwy Halloweenowej w Polsce zemdlałam i rozcięłam sobie głowę. Tydzień później miałam operację usunięcia migdałów, po której na miesiąc i w potwornym bólu byłam uziemiona w domu. Po miesiącu wróciłam do pracy - ale bycie nauczycielem nie pomaga w ukojeniu bólu gardła. Ból zaczął dopiero ustępować przed samymi Świętami. Ale nie mogło być aż tak dobrze, żeby Święta były bezbolesne. Podczas przedświątecznych porządków, kiedy znosiłam z góry puste kubki, pośliznęłam się na schodach i złamałam kość ogonową. Dopiero od mniej więcej dwóch tygodni jestem w stanie usiąść na czymkolwiek, chociaż bezboleśnie opaść na sofę jeszcze nie mogę. Do tego doszedł stres związany z innymi zdrowotnymi sprawami i stres związany z pracą.

W dodatku przez to wszystko nie udało mi się zrealizować wyzwania, które podjęłam w tamtym roku. To może banalne, ale zależało mi na tym. We wrześniu przyłączyłam się do początkującej grupy biegaczy. W listopadzie mieliśmy pobiec nasze pierwsze 5 km. Oni pobiegli, ja leżałam w domu po operacji. Od tamtej pory udało mi się pójść pobiegać dwa razy: dzień przed upadkiem ze schodów i wczoraj. Wczoraj, Marcin i ja zrobiliśmy ponad czterokilometrowe kółko wokół domu. Mieszkamy na wzgórzach, pierwszy kilometr jest ostro z górki a potem cały czas wolno pod górę. Byłam całkiem z siebie dumna, że stosunkowo dużo po takiej przerwie biegłam a nie szłam. Jednak bardzo przykro mi się zrobiło wieczorem kiedy otworzyłam Facebooka i zobaczyłam zdjęcie klubowiczów, którzy prowadzili program w którym brałam udział. Szczęśliwe, uśmiechnięte i zmęczone buźki po przebiegnięciu 12 mil. Wśród nich twarz jednego ze słabszych biegaczy z mojej początkującej grupy.

Ach! Przynajmniej przeczytałam te 52 książki! Bardziej mi jednak zależało na tych 5 km. W tym roku na pewno machnę kolejne 52, może więcej. Nie jest to jednak tak ważne jak to żeby znowu biegać. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego to takie ważne. Może dlatego, że podjęłam wyzwanie w trudnym dla mnie momencie w pracy, kiedy poczułam się bezsilna, kiedy okazało się, że tam nie wszystko zależy od mojej determinacji. Są ściany, których się nie da przeskoczyć. Pokonanie swoich fizycznych słabości było jednak czymś co wydawało się zależeć tylko ode mnie ... jednak ... jednak się nie udało. Chciałam pokonać swoje ciało, a to ciało pokonało mnie. Tym razem. 

Rozmawiałam z kimś z pracy na ten temat i usłyszałam, że widocznie nie powinnam biegać. Co? CO? To nie kwestia tego co powinnam! To nie znaki z Nieba ostrzegające przed bieganiem! To kłody pod nogi żeby pobudzić determinację i nauczyć się wyżej nad nimi skakać. Ludzie tak lubią wygodę i pierdzenie w miękkie stołki, że szok. Nie, bieganie zniszczy ci stawy, załatwisz sobie kolana, cycki ci obwisną. Jesteś ok. Ja bym nie mogła zimnej sałatki zjeść na lunch. Najważniejsze to zaakceptować siebie. Najważniejsze jest dobre samopoczucie. Po co się męczyć.  Brrrrrrrrr!

Jak już się tak publicznie wyrzygałam to mogę wrócić do normalnego blogowania! Mam tydzień wolnego więc nie ma wymówek.

Zostawcie mi kilka słów zachęty jeśli możecie. Potrzebuję motywacji - pozytywnej w miarę możliwości.

sobota, 26 grudnia 2015

52 książki w 52 tygodnie? Udało się!

Udało się, chociaż przez większość roku nic nie wskazywało na to, że się uda. Na początku szło dobrze, nawet bardzo dobrze i w marcu wyprzedzałam plan o kilka książek. Potem zaczął się młyn w pracy, który spowodował, że nagle kilka tygodni mi uciekło, a ja nie przeczytałam ani słowa, które nie było biurokratycznym papierkiem lub wypocinami dziesięciolatka. Miałam nadrobić w wakacje. Lipiec spędziliśmy w Stanach i chociaż trochę poczytałam, to ani nie wykonałam lipcowego planu, ani nie nadrobiłam kwietniowo-czerwcowych strat. Sierpień był trochę lepszy, ale zaraz zaczął się wrzesień i szkolny młyn a ja wciąż byłam do tyłu. Dopiero kiedy w listopadzie zostałam uziemiona w domu na miesiąc po operacji usunięcia migdałów nadrobiłam i nadgoniłam. Oprócz czytania nie byłam w stanie nic innego zrobić. Wolałabym nie mieć tego miesiąca w domu i nie przeczytać tych książek, ale tak się stało i chociaż z tego okropnego doświadczenia wynikło coś pozytywnego.
Czy przeczytam 52 książki w 2016? Może, ale spinać się nie będę, na pewno nie planuję długoterminowych pobytów w łóżku!


A oto moja pięćdziesiątka dwójka:























































Do końca roku jeszcze kilka dni, potencjalnie mogłabym do tej listy coś jeszcze dorzucić, ale chyba nie ... rozwarzam pewien kreatywny projekt na Nowy Rok i chyba się nim powoli zacznę zajmować. Czytać będę co najwyżej książki kucharskie - a mam dwa nowe nabytki, bardzo zajmujące i inspirujące ...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...